góra

Utracony cień

Szedłby dalej, gdyby nie ten cholerny ból, który wypełniał ciało. Był tak wszechobecny jakby wciśnięty na siłę w zaciasne naczynie. - Jezu, idę tak już trzeci dzień i nigdzie żadnej nadziei. – prowadził od jakiegoś czasu dialog sam ze sobą, bo ogarniająca go zewsząd cisza była, podobnie jak i gorące promienie słońca nie do zniesienia – Dobrze ci z tym? Masz radochę? – wyklinał stwórcę, którego istnienie ciągle negował – Postanowiłeś dać mi nauczkę. Rozumiem. – Tęsknił za głosem innym niż ten, który znał od zawsze, jego własnym. Jeszcze chwila a granica szaleństwa zostanie przekroczona. Krzyczał, więc coraz głośniej jakby siła głosu miała jakieś znaczenie. Nikt go nie słuchał. Był sam w miejscu, które nie może istnieć, ale istniało. Do jego świadomości przebijały się strzępy zapamiętanych obrazów, których nie był w stanie uporządkować. To odwodnienie dawało znać o sobie trudnościami w logicznym myśleniu, rodziło miraże, kusiło przekonaniem, że czas się zatrzymać, odpocząć. Zasnąć. Jednak treningi w ekstremalnych warunkach robiły swoje. Organizm automatycznie przeciwstawiał się ułudnym podszeptom wyczerpanego umysłu. Ciało chciało żyć, niezależnie walczyło o każdą chwilę nadziei. - Dlaczego to cholerne słońce nie zachodzi – zadawał sobie pytanie, na które nie było odpowiedzi. Nie pamiętałby się tak gdziekolwiek i kiedykolwiek zdarzyłoby słońce niezmiennie trwało tak wysoko na niebie przez trzy kolejne doby. – Gdzie ja do cholery jestem i jak się znalazłem w tym surrealistycznym miejscu. Wypadek… - kolejny strzęp świadomości podsuwał logiczne wyjaśnienia, – ale czy na pewno, nic takiego nie pamiętam, nie jestem ranny. Tylko ten ból od, wewnątrz, co to do cholery jest… Przed nim jak i za nim a także wokół rozciągała się wysuszona brązowożółta przestrzeń, gładka jak zamarznięta tafla jeziora bez granic. Jej płaszczyzny nie zakłócało najmniejsze źdźbło rośliny, okruch kamienia, tylko ten przeklęty jak walcowany piach i niemiłosierne słońce wokół. Każdy krok bolał, płuca rozrywało gorące i suche powietrze. Każdy oddech utrzymywał go na nogach, ale i kaleczył oskrzela jak ostrze brzytwy. Rozglądał się dookoła, starał się ostatnimi sprawnymi synapsami odczytać i analizować sytuację, robił wszystko dokładnie jak został nauczony. – Kurwa siedem lat w siłach specjalnych, tysiące jak nie miliony treningów, powtórzeń i symulacji. Dziesiątki misji w całym niemal świecie i ani jednej odpowiedzi na tą gównianą sytuację. – rozglądał się nerwowo i dopiero teraz zauważył, że absurd nie kończy się na samej sytuacji… - Cień, kurwa, gzie jest mój cień. To nie możliwe… - mimo nieustającego żaru lejącego się strumieniem z bezbarwnego prawie nieba, jego wysuszone na pieprz ciało, nie rzucało cienia. – Ja już musiałem zwariować. A może to moje oczy, może już źle widzę. Przecież to niemożliwe bym nie miał cienia – to nowe odkrycie było przerażające, bo poczuł się jeszcze bardziej samotnie i beznadziejnie, ale jednocześnie to odkrycie odsunęło jego myśli o bólu i pragnieniu. Automatyzm ruchów zawiódł. Ciągnąc pozostającą w tyle nogę zaczepił o tę, którą musiał wyprzedzić. W normalnych warunkach nawet by tego nie zauważył, lecz teraz jego błędnik wariował. Świat zawirował w miejscu, a jego ciało z bezmyślnie rozpostartymi ramionami uderzyło o twardy sprasowany piach. Pozostawione niedbale w tyle ramiona nie ochroniły twarzy, która jako pierwsza testowała konsystencję podłoża. Poczuł inny rodzaj bólu. Z rozbitego nosa i rozciętych warg nieskrępowanie płynęła struga krwi. Jego własnej krwi, która była jedynym, łapczywie połykanym przez wyschnięty piach źródłem wilgoci. Pragnienie i zazdrość o tę jedyną wilgoć w jego zasięgu nakazała mu jak najwięcej połknąć tej cennej cieczy. Nie baczył na konsekwencje. Chciałby źródło nieustannie płynęło. - Czuję twoją radość. Wiem, że tego chciałeś. Chciałeś mnie upokorzyć…. Ty… ty miłosierny na pokaz – złorzeczył swemu stwórcy – i dobrze, jeśli mam zdechnąć tutaj to tylko z mojej woli. Wykrwawię się, sam siebie pożrę, ale nie dam ci tej satysfakcji. Oto krew… Moja, słyszysz moja krew nie twoja, to moja krew daje mi życie… Niech cię szlag… Krwawienie ustało, lecz tego nie zauważył. Wycieńczone ciało uległo. Sponiewierany i wyczerpany usnął z bluźnierstwem na ustach. Czas upływał. Jedynym przyjacielem leżącego w pyle ciała było zabójcze słońce, które troskliwie obejmowało każdy centymetr śpiącego wędrowca. Nie potrafił określić jak długo spał. Gdyby słońce, choć na jeden stopień zmieniło swoje położenie mógłby obliczyć ile przespał. Tego go nauczono w siłach specjalnych, ale ta wiedza tutaj nie miała znaczenia. Tutaj nic nie miało znaczenia. Jedynym wyznacznikiem był ból, który rozsadzał jego ciało od wewnątrz a teraz jeszcze nowa jego odmiana, która dodatkowo otaczała jego obrzękniętą twarz i zakrwawioną głowę. - Żyję słyszysz, żyję… - kontynuował walkę słowną ze stwórcą. Ta właśnie złość dodała mu nowych sił. A może ten nieokreślony w czasie sen. Niezależnie od przyczyny, ciało nabrało nowej ochoty i siły. Chciał walczyć do końca. Z trudem przemógł wypełniający go ból i wstał. Rozejrzał się dookoła – gdybym miał kompas – pomyślał przez chwilę – tyle byś mógł mi zrobić – wykonał wymowny gest w kierunku bezlitosnego nieba, wbijając ramię w zgięcie łokciowe drugiego ramienia. – - Ale i tak się nie poddam. Znajdę stąd wyjście albo zdechnę w marszu, słyszysz… Nienawidzę cię za tą twoją wszechobecność. Jesteś sadystą. Jesteś prześmiewcą głupich, starych dewotek. Ale ja, słyszysz, ja ci nie ulegnę. Szukał w głowie nowych epitetów, którymi mógłby cisnąć w stwórcę, lecz oszalały umysł pracował bardzo ciężko. Długotrwałe szkolenie robiło swoje. Bezwiednie koncentrował się na możliwościach przeżycia. Szukał rozwiązania. Przez zapuchnięte powieki ujrzał w falującej gorącem przestrzeni jakby cienie, może jakieś wzniesienie. - Jesteś na dobrej drodze, Miki – pocieszał sam siebie – to musi być do kurwy nędzy jakieś wyjście – próbował się uśmiechnąć, ale obrzęknięte i spierzchnięte wargi nie reagowały właściwie. Zaprotestowały piekącym bólem – to nic – pomyślał – ból to przyjaciel… Resztką sił zaczął biec w kierunku nieokreślonych jeszcze kształtów. Nic już nie było ważne, nawet, jeśli to zabójczy wysiłek zakończony mirażem warto podjąć to ryzyko dla tych kilku chwil nadziei. Obraz przed nim stawał się coraz bardziej ostry. Już był pewien. Tak to namiot i jacyś ludzie. Uparta myśl nie odstępowała go ani na chwilę – Tam jest woda, tam jest życie – ciągle przyspieszał, jakby gonił kogoś lub coś, nie zważając na coraz większy ból w klatce piersiowej. Powstrzymywał oddech, który miał wrażenie, że go zatrzymuje w biegu. Był już blisko. Czuł zapach świeżej, zimnej wody. Myślał tylko o niej. Dwóch mężczyzn stało przy namiocie wpatrując się w niecodzienne zjawisko. Przed nimi za dziwną zasłoną, na którą natknęli się poprzedniego dnia w swojej wędrówce przez pustynię biegł wyczerpany skrajnie mężczyzna. - Co to do diaska jest – rzucił bardziej w przestrzeń niż do swego towarzysza jeden z nich – najpierw to straszydło na środku pustyni, a teraz jeszcze ten nieszczęśnik. -Nie wiem, o co tu chodzi, ale myślę, że lepiej się do tego nie mieszać – skontestował to jego towarzysz – to musi być sprawka wojskowych. Wpakowaliśmy się na ich teren. Lepiej stąd spadajmy. - Czekaj, i tak już w tym gównie siedzimy. Trzeba było nie rozcinać tego brezentu… Pięć dni wcześniej ekipa National Geogephic zastawiła na pustyni dwóch mężczyzn uzbrojonych w sprzęt filmowy. Mają przejść przez pustynię nie mając zapasów wody i jedzenia. Swoją przygodę mają sfilmować na zlecenie tego kanału. Jedyną deską ratunku, w razie niepowodzenia jest telefon satelitarny, w który ich uzbrojono. Po trzech dniach przeprawy natknęli się na dziwną konstrukcję gigantycznych rozmiarów w samym środku pustyni. Wyglądało to jak olbrzymi namiot na stelażu obciągnięty szczelnie mocnym brezentem. Cały dzień stracili na poszukiwaniu wejścia, a kiedy nic nie znaleźli postanowili rozciąć brezent i zajrzeć do środka. Rozcięli płótno na wysokość około dwóch mężczyzn i na taką szerokość. Pod brezentem skryta była kopuła z pleksiglasu. - O kurwa, widziałeś coś takiego. Kręć to… - Ja pierdolę, co to jest. Jakiś debil zrobił sobie enklawę i wydzielił kawałek pustyni. - Zobacz ten brezent w środku jest… to pejzaż tej pustyni, nawet mają sztuczne słońce. To pewnie jakiś eksperyment. Słyszałeś o czymś takim? Nie, ani jeden ani drugi nie słyszał o czymś takim. Nie pojmowali, co się tu dzieje, ale zobaczyli coś jeszcze. Kilkaset metrów dalej, wewnątrz konstrukcji, po nienaturalnie płaskiej pustynnej ziemi biegł resztką sił ku nim mężczyzna. - Jezu, jak on wygląda. Widzisz, jest cały zakrwawiony. Co tu się dzieje… - Nie wiem, ale mam złe przeczucia…. On wygląda jak żołnierz, jego ubrania to resztki munduru. Widzisz… - Tak. On coś krzyczy… - Widzę, ale przez tą cholerną szybę nic nie słychać… Wygląda na odwodnionego… - Masz jeszcze zapas wody? Będzie potrzebna – myślał już o ratunku biedaka za szybą, filmowiec. - Mam tą pieprzoną wodę, ale jak ty chcesz mu ją dać… przecież …. - Wiem, kurwa, wiem… rozbijamy to gówno… no dawaj… Dwóch mężczyzn, z wściekłością walczącej o swoje młode lwicy, napierało na kopułę z pleksiglasu, uderzali w nią wszystkim, co mieli pod ręką. Nic się jednak nie działo. Rozchodziło się jedynie głuche dudnienie. Tworzywo było nieustępliwe. - Boże, Miki, co to kurwa jest – krzyczał zbliżając się do dwóch postaci, które zachowywały się tak irracjonalnie, że przez chwilę miał wrażenie, że to tylko pieprzona Fata Morgana. Był już blisko. Bardzo blisko. Słyszał tylko głuche dudnienie przed sobą. Nic nie rozumiał. Dlaczego nie idą mu z pomocą, przecież już nie ma sił by biec dalej. Już nie może. Dlaczego. Dlaczego ich nie słyszy, chociaż widzi, że do niego krzyczą. Co oni robią… Teraz przyszło zwątpienie. Zatrzymał się metr przed swymi wybawcami, tak myślał zdobywając się na morderczy wysiłek. Teraz rozumiał, co się dzieje. Nie rozumiał tylko, dlaczego. Padł na kolana wpatrzony w dwóch facetów, którzy klęczeli metr przed nim. Patrzyli sobie w oczy. Filmowcy nie potrafili opanować emocji. Z ich oczu płynęły strugą łzy bezsilności i współczucia. On był silny. Jego oczy nie znały łez. Patrzył nimi tępo przed siebie jakby przewiercał nimi dwie postacie naprzeciwko. - Dlaczego? – wyszeptał i stracił przytomność. - Jezu, on stracił przytomność. On umiera, zrób coś… - Co, co ja kurwa mogę zrobić… Mogę się tylko modlić… - Telefon, dawaj ten pieprzony telefon…. Krótki pisk, parę trzasków i telefon był już gotowy. Spełnił swoje zadanie jak należy. - Okay, namierzyliśmy was. Helikopter będzie za dwie godziny. Wytrzymajcie. Bez odbioru… - Każdy poranek w poniedziałek oznacza jedno – pieprzoną odprawę i apel na placu musztry przed starym – pomyślał jak w każdy poniedziałek, od ponad siedmiu lat Miki – chyba nigdy tego nie zaakceptuję. – W koszarach panowało znaczne ożywienie spowodowane „małą paniką” jak określano poniedziałkowe odprawy przed dowódcą jednostki. Wszedł za bramę z mieszanymi odczuciami. Jakby nie patrzeć wszyscy będą się na niego gapić jak na jakieś dziwadło. Nie mógł pogodzić się z tym, że przytrafiło się to właśnie jemu. Nigdy nie miał problemów emocjonalnych ani psychicznych, nawet jak wracał z misji bojowych nie potrzebował tego ględzenia psycholi. Był bardzo twardym i odpornym facetem. Wszystko, co robił było profesjonalne. To była jego praca, nie przenosił emocji z nią związanych do domu. Był twardy i wszyscy o tym wiedzieli. A teraz to gówno. Nie potrafił sobie wyjaśnić, co się stało. Ale po jakimś koszmarze sennym trafił do szpitala dla psycholi wprost z własnej sypialni i spędził tam trzy długie miesiące, z których niewiele pamięta. Bał się wracać do koszar, bał się reakcji kumpli. - Jednak „Stary” zachował się pierwsza klasa - myślał przed bramą koszar – jako jedyny odwiedzał mnie każdego dnia i dodawał sił i wiary w siebie. To dzięki niemu mogłem tu wrócić. Reszta się nie liczy. – postanowił, że dzisiaj po raz pierwszy odda swemu dowódcy honory najlepiej jak potrafi. Tak. Tak zrobi. To będzie dowód wdzięczności, że to, że w niego nie zwątpił. - Miki, stary, dobrze, że jesteś – zaczepił go już na placu musztry najlepszy kumpel Ted – świetnie wyglądasz – klepnął go po ramieniu. Chwilę potem takich klepnięć przyjął jaszcze kilkanaście. Słońce, mimo wczesnej pory, paliło niemiłosiernie. Zaczęła się odprawa. „Stary” przyjmował kolejno raporty od dowódców kompanii. Miki czuł się trochę nieswojo, gdyż nie składał meldunków od czasu, kiedy trafił do szpitala. - Ale to już historia – pomyślał. Przyjął postawę zasadniczą i zdecydowanie wystąpił w kierunku „Starego”. Stanął około dwóch metrów przed swoim dowódcą i zaczął meldować. Słońce oświetlało cały plac rzucając cienie z każdego żołnierza jakby chciało wszystkich policzyć. W meldunkach wojskowych jest pewna rytmika, przerywana chwilą ciszy. Miki meldował, jakby robił to na pokaz. Dokładnie. Zdanie po zdaniu z zachowaniem kilkusekundowych przerw miedzy kolejnymi wersami meldunku. Właśnie nastąpiła chwila ciszy w jego meldunku… - O, kurwa, nasz stary nie rzuca pierdolonego cienia! - usłyszał z sobą głos swego szefa kompanii. W oczach mu pociemniało. Poczuł rozpierający go od wewnątrz nieokiełznany ból i gorąco pustynnego słońca. Wokół nastała cisza. Głęboka wdzierająca się w jego świadomość. Pozostał tylko ból i nadciągający zewsząd mrok. Pol Saj